"Mam świadomość, że to spokój, który może być na glinianych nogach"
  • Zofia MagdziakAutor:Zofia Magdziak

"Mam świadomość, że to spokój, który może być na glinianych nogach"

Dodano: 
fot. zdjęcie ilustracyjne
fot. zdjęcie ilustracyjne Źródło: PAP/EPA / WAEL HAMZEH
– W Libanie nie ma się poczucia zagrożenia. Ale mam też świadomość, że to spokój, który może być na glinianych nogach. Sytuacja może się szybko zmienić. I nie oszukujmy się, potencjalne ryzyko jest tutaj dużo większe, niż powiedzmy w Polsce – mówi pracowniczka Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej Agnieszka Nosowska w rozmowie z DoRzeczy.pl.

W wystąpieniu z okazji Światowego Dnia Pomocy Humanitarnej w 2010 roku, Sekretarz Generalny ONZ Ban Ki-moon tak opisał codzienność pracowników misji humanitarnych: „Często pomagają poszkodowanym dźwignąć się z nieszczęścia i rozpocząć życie na nowo”. To dobra definicja państwa pracy?

Agnieszka Nosowska: Ja bym tego tak nie ujęła. Myślę, że to co jesteśmy w stanie zrobić, nie odpowiada temu, jak wielki ciężar niosą uchodźcy, czy osoby znajdujące się w kryzysie, z którymi pracujemy. Myślę, że my tylko staramy się chociaż trochę ten ciężar zmniejszyć.

Zmniejszanie ciężarów, wspieranie – brzmi pięknie, ale jak ta praca wygląda na co dzień? Co państwo robią w Libanie?

AN: Praca tutaj w Libanie to przede wszystkim pomoc syryjskim uchodźcom, ale także wsparcie dla najbardziej potrzebującej społeczności lokalnej. Na co dzień to wiele spotkań z ludźmi, wizyty w domach tych, którym pomagamy w opłaceniu czynszu, wizyty u rodzin mieszkających w namiotach, którym dostarczamy zestawy dzięki którym mogą zabezpieczyć się przed zimą. To są spotkania twarzą w twarz w ośrodku zdrowia. To jest wreszcie praca z członkami społeczności lokalnej i wspólne wypracowywanie rozwiązań, które byłoby najskuteczniejsze dla mieszkańców. Najkrócej, to chyba więc po prostu praca polegająca na rozmawianiu z drugim człowiekiem.

A bezpieczeństwo? Kilka lat temu rozmawiałam z jednym z pracowników misji w Libanie, który przyznał, że chociaż sam jest Libańczykiem, to często nie czuje się bezpiecznie we własnym kraju.

AN: Jako organizacja robimy wszystko, aby mieć odpowiednie systemy bezpieczeństwa. Mamy specjalnego pracownika, który zajmuje się tylko kwestiami bezpieczeństwa, śledzi to co dzieje się w oficjalnych mediach i nie tylko, kontaktuje się też z innymi organizacjami. Stale informujemy się też o wszystkich ruchach między miejscowościami. To są nasze, wewnętrzne procedury bezpieczeństwa, które przez większość czasu wydają się nadmierne. Bo w Libanie nie ma się poczucia zagrożenia. Ale mam też świadomość, że to spokój, który może być na glinianych nogach. Sytuacja może się szybko zmienić. I nie oszukujmy się, potencjalne ryzyko jest tutaj dużo większe, niż powiedzmy w Polsce.

A codzienność osób, z którymi pracujecie w Libanie?

AN: Jest bardzo różnorodna, jeśli chodzi o rodziny uchodźców, to oni bardzo często starają się znaleźć jakąś dorywczą pracę, przynajmniej ci którzy są w stanie pracować. Ale to tylko i wyłącznie prace fizyczne – w rolnictwie czy na budowie. Często obozowiska namiotowe są położone właśnie przy polach uprawnych, a ich mieszkańcy w sezonie wstają wczesnym rankiem i ciężko pracują przez wiele godzin.

Osoby z wyższym wykształceniem mają szanse na pracę w zawodzie?

AN: To jest większy problemy, często osoby z wyższym wykształceniem, jakimś wyuczonym zawodem, są tutaj w najtrudniejszej sytuacji psychicznej. Spotkałam kiedyś w obozowisku namiotowym małżeństwo – on był z wykształcenia farmaceutą, jego żona prawnikiem. Nie mieli szans na wykonywanie zawodu, wykorzystanie swoich umiejętności i realizowanie się. Zdarzają się też sytuacje, kiedy ludzie sami się organizują. W Aarsalu w Dolina Bekaa jest jedno obozowisko, w którym mieszkają głównie nauczyciele. To jest nietypowe obozowisku uchodźców, można tam wejść i rozmawiać po angielsku, a znajomość angielskiego nie jest powszechna wśród Syryjczyków. W tym obozowisku nauczyciele samo stworzyli szkołę dla syryjskich dzieciaków, prowadzą zajęcia i obecnie starają się, aby świadectwa wystawiane przez tę placówkę, były uznawane w libańskim systemie edukacji. Niestety znacznie częściej, dla rodzin uchodźców, życie tutaj to w dużym stopniu wegetacja. Szczególnie jeśli to są osoby niezdolne do pracy – niepełnosprawne, chore czy samotne kobiety z dziećmi. Wtedy to jest życie często na minimalnym poziomie egzystencji, z brakiem perspektyw, że może być lepiej.

Jak uchodźcy was przyjmują? Jak reagują na pomoc?

AN: Jeśli chodzi o mnie to spotkania z syryjskimi uchodźcami zawsze są zapośredniczone przez tłumacza, nie mówię po arabsku, więc zawsze jest tam też jeden z naszych pracowników lokalnych. Ale jest tak, że uchodźcy syryjscy są przyzwyczajeni do tego, że dostają pomoc i to jest dla nich coś normalnego. To, że jakąś organizacja ich wspiera, że ktoś przychodzi do ich domu i mają szansę na pomoc. Wiele jest takich sytuacji gdzie w tych spotkaniach doświadczamy wdzięczności, oni czują się potraktowani indywidualnie, jest ktoś kto dostrzega ich problemy, że nie traktuje jak numerek w rejestracji w systemie.

Dlaczego wybrała Pani Liban? Może lepiej byłoby wybrać jakieś bezpieczniejsze, łatwiejsze miejsce?

AN: Trafiłam do Libanu trochę przepadkiem, od dłuższego czasu byłam zainteresowana Bliskim Wschodem. Pracę w sektorze humanitarnym zaczynałam od projektów realizowanych w Jordanii, z bazą w Warszawie. Jeździłam na monitoringi, to mi dało wgląd w tamtą rzeczywistość, to był moje pierwsze spotkania z syryjskimi uchodźcami. Czułam coraz większą potrzebę, aby nie być tą panią zza biurka w Warszawie, która kontroluje to co robi organizacja, tylko żeby być bliżej tej rzeczywistości. Taka szansa pojawiła się w PCPM. Pierwszy raz przyjechałam do Libanu w listopadzie 2017 roku i potraktowałam to jak eksperyment, nie wiedziałam co mnie czeka. Ale Liban jest przyjaznym miejscem do życia, zwłaszcza dla osób z zagranicy. Ze wszystkich krajów bliskowschodnich, tutaj czuję się najbardziej u siebie.

Państwa praca często jest bardzo wymagająca, nie chodzi tylko o niezbędne kompetencje, ale też oderwanie od życia w Polsce. Jak wygląda to przejście z wygodnego europejskiego świata do tego pełnego wyzwań, gdzieś w Palestynie, Jemenie czy właśnie w Libanie?

AN: Myślę, że są pewne rzeczy, które odkrywa się tutaj, to że nie są oczywiste. Rzeczy, które w Polsce są oczywistym elementem codzienności. Mówię na przykład o stałym dostępie do prądu, w Libanie jest z tym problem. Gospodarstwa otrzymują prąd z oficjalnych sieci, tylko przez ograniczoną liczbę godzin w ciągu dnia, poza tym ma się dostęp do prądu z prywatnych generatorów, za który płaci się kilkanaście razy drożej. Są tutaj też problemy z dostępem do wody, szczególnie w dużych miastach, gdzie nie ma dobrego systemu wodociągów i trzeba mieć wodę w zbiorniku na dachu domu. I czasem się okazuje, że tej wody po prostu już nie ma. To są takie rzeczy, które są łatwe do poradzenia sobie z upływem czasu, kiedy już o nich człowiek wie, to można się przyzwyczaić. Ale na początku na pewno jest to szokujące.

Czego pani najbardziej brakuje?

AN: Moich bliskich ludzi... poza tym jeśli chodzi o codzienne funkcjonowanie to niewiele jest takich rzeczy. Kuchnia libańska jest wspaniała, chyba tutaj jem lepiej niż w Polsce (śmiech). Takie życie jakie teraz prowadzę... ja to tak definiuję, że mam jakby dwa równolegle życia – jedno się toczy w Libanie, jest definiowane przez moją pracę, a drugie to sfera prywatna – rodzinno-przyjacielska, która toczy się w Polsce. Czasem trudno jest przełączyć się z tego jednego świata do drugiego.

Dzisiaj obchodzimy Światowy Dzień Pomocy Humanitarnej. Tegoroczna kampania skupiona jest na wkładzie kobiet w niesienie pomocy. Nawiązując do pani doświadczeń, kobietom łatwiej czy trudniej jest uczestniczyć w misjach humanitarnych?

AN: Dla mnie to jest naturalne, że kobiety pracują w pomocy humanitarnej i tak samo nie wyobrażam sobie tej pracy bez kobiet, jak i bez mężczyzn. Tak samo powinno tutaj pracować ludzie z wykształceniem technicznym, jak i z wykształceniem humanistycznym. Różnorodność jeśli chodzi o drogi życiowe jest tym co daje nam dodatkową siłę. Jeśli chodzi o samą pracę kobiet, to na pewno są sytuacje, kiedy kobieta musi wykonać parę kroków więcej ze względu na swoją płeć. Chodzi przede wszystkim o tradycyjne społeczeństwa, w których rola kobiet jest bardziej wycofana i zamknięta w domach. Na takim poziomie relacji, z samorządami w bardziej konserwatywnych regionach, gdzie trzeba się spotkać z burmistrzem, dogadać – wtedy kobieta muszą włożyć w to więcej wysiłku. Żeby być odpowiednio odebraną i szanowaną przez partnera. Natomiast nie jest to niewykonalne i na pewno nie spotkałam w mojej pracy z żadnymi przejawami dyskryminacji ze względu na to, że jestem kobieta. Problemem jest wspomniana bariera językowa. Ale jeśli chodzi o płeć, to myślę, że kobiety mogą robić w pomocy humanitarnej wszystko, tak jak mężczyźni. Na przykład tutaj w Libanie główną osobą zajmującą się informacjami na temat sytuacji bezpieczeństwa, co wydaje takim totalnie męskim zadaniem, jest kobieta. To Libanka, która zarządzą siecią informacji dla organizacji humanitarnych. Więc nie ma barier nie do przekroczenia, ale czasem tak, czasem wymaga to nieco większego wysiłku.

Unikalne podejście i unikalny sposób kierowania pracą – to według ONZ jedne z wartości, jakie kobiety wnoszą w pracę humanitarną. Zgadza się Pani?

AN: Ja na to pytanie wprost nie odpowiem, bo ono jest według mnie źle zadane. Dla mnie pytanie nie jest o to, co ogólnie kobiety wnoszą, ja widzę wartość w tym, że są ludzie z różnymi drogami życiowymi, niezależnie od płci, pochodzenia, zainteresowań, pasji i zawodu. Ci ludzie, którzy decydują się na pracę w sektorze misji humanitarnych, każde z nich coś wnosi. Nie chcę wpaść w schematy tego „co wnoszą kobiety”, bo znam mężczyzn, którzy wnoszą większą wrażliwość na ludzkie cierpnie niż niejedna kobieta, i znam kobiety, które będą lepszymi logistykami niż niejeden mężczyzna. Myślę, że bardziej warto mówić o indywidualnych wartościach niż wkładać w szufladki, że kobiety mają tak, a mężczyźni mają tak.

A czy znając pracę na misjach od podszewki, zachęcałaby pani młode kobiety, dziewczyny do zaangażowania się w pracę humanitarną?

AN: Jak najbardziej. To jest praca dająca niesamowitą satysfakcję, pozwalają na wykorzystanie swoich talentów i umiejętności, po to, żeby mówiąc wprost, pomagać ludziom. Po to, żeby komuś żyło się lepiej i to jest wartość, którą nie wiem na co miałabym zamienić, nie wyobrażam sobie zmiany pracy na korporacje, w której zyskiem jest, że ktoś pomnaża swoje bogactwo. Ten poziom satysfakcji jest dla mnie nie do porównania z niczym. Oczywiście trzeba być gotowym na pewne wyrzeczenia, na zmianę warunków życia, na bycie daleko od swoich bliskich i większe doświadczanie takiej fizycznej samotności. Ale absolutnie warto.

Agnieszka Nosowska dd listopada 2017, pracuje w Polskim Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) w Libanie, koordynując projekty na rzecz uchodźców syryjskich i społeczności lokalnej.


Fundacja PCPM prowadzi w Libanie, na granicy z Syrią, największy program pomocy humanitarnej realizowany przez polską organizację pozarządową. Choć działania te są w dużym stopniu współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP, ich kontynuacjazależy od wsparcia prywatnych darczyńców.

WESPRZYJ DZIAŁALNOŚĆ PCPM

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także